Nazwa archipelagu Dodekanez pochodzi od greckich słów “δώδεκα” - dwanaście i “νησί” - wyspa, czyli razem Δωδεκάνησα, co można przetłumaczyć jako „Dwanaście wysp”. Dlaczego akurat dwanaście, skoro jest ich ponad dwa razy więcej? W tym miejscu trzeba się trochę zagłębić w przeszłość. Wyspy tego rejonu tak naprawdę należą do Grecji dopiero od 1947 roku, choć Grecy zamieszkiwali je od zawsze. Będąc pod panowaniem rzymskim, osmańskim, tureckim, włoskim i na koniec brytyjskim społeczność grecka miała dużą autonomię. Na początku XX wieku Turcy chcieli zlikwidować nadane Grekom przywileje, ale spotkał ich zdecydowany opór mieszkańców 12 wysp, od tego czasu archipelag zaczęto nazywać Dodekanez.
Wyspy miały i do dziś mają bardzo ważne znaczenie strategiczne, już od starożytności było to miejsce wielu bitew i wojen. Nawet obecnie wyspy są traktowane przez Greków inaczej niż inne, jeśli obcokrajowiec chce kupić tu dom lub ziemię, musi uzyskać specjalne zezwolenie.
Podczas panowania Turków Symi była najbogatszą wyspą w regionie, głównie dzięki połowom gąbek, produkcji statków i rozwiniętemu handlowi. Gąbki do dziś są znakiem firmowym wyspy, można je kupić w wielu sklepach. Symi słynie również z podobno najlepszych na Morzu Egejskim krewetek i ośmiornic.
Główne miasto często nazywane jest tak samo jak wyspa, czyli Symi, ale jest to tak naprawdę port Gialos oraz Chorio (dosłownie: „wieś”), które tworzą razem jedno miasteczko. Port leży przy dwóch malowniczych zatoczkach, głęboko wrzynających się w ląd, otoczonych ze wszystkich stron wysokimi i stromymi górskimi zboczami, na których leży Chorio. Sceneria zatok przypomina olbrzymi amfiteatr, w którym widownia to wznoszące się schodkowo ku szczytom przepiękne kolorowe domy, a główna scena to tafla granatowego morza otoczona bulwarem. Port na Symi jest uważany za najpiękniejszy na wyspach Dodekanezu i słusznie!
To właśnie ten port był drugim etapem naszej wycieczki na wyspę. Katamaran wolno zbliżał się do nabrzeża, a dosłownie wszyscy pasażerowie przecierali oczy z wrażenia. Ukazało nam się niezwykłe miasteczko z pastelowymi budynkami zbudowanymi kaskadowo na stromych skałach. Niebo było lekko zachmurzone, a wychodzące zza chmur słońce tylko potęgowało magię tego miejsca oświetlając po kawałku kolorowe domy jak w kalejdoskopie.
Mieliśmy kilka godzin na zwiedzanie. Niektórzy spacerowali wzdłuż zatok, inni rozeszli się po labiryncie wąskich uliczek. Ja postanowiłem wejść wysoko jak się da, bo wyczytałem, że najlepszy widok na miasto roztacza się właśnie z góry. Okazało się, że to prawda, ale droga po setkach stromych schodów dała mi nieźle popalić. Schodząc do portu spotkałem kilkoro wspinających się, zlanych potem turystów, którzy błagalnym głosem pytali mnie, ile im zostało do szczytu.
Widoki na okoliczne domy, zatokę i góry są oszałamiające. Co kilka minut musiałem odpoczywać i rozglądając się dokoła nie mogłem uwierzyć, że jestem w tak pięknym miejscu, wręcz nierealnym. Właśnie na tym polega magia greckich wysp, kto choć raz doświadczył uczucia, że przeniósł się do zupełnie innej rzeczywistości, ten będzie tu ciągle wracał.
Po powrocie do portu miałem jeszcze dość czasu, żeby obejrzeć place i ulice nabrzeża, a nawet pójść trochę dalej, na skraj zabudowań. Widziałem piękną wieżę zegarową, pomnik małego rybaka, wielką kotwicę i pomnik ofiar wojny. Na nadmorskim bulwarze oglądałem sklepy oferujące naturalne gąbki i setki tandetnych pamiątek. Restauracje kusiły świeżymi rybami i owocami morza, które były wystawione na lodzie tuż przy wejściu. Nie mogłem się oprzeć i zamówiłem wyśmienitą grillowaną ośmiornicę.
Do odpłynięcia promu zostało jeszcze kilkanaście minut. Rozsiadłem się na ławce tuż przy morzu i z niedowierzaniem jeszcze raz oglądałem miasto.
Symi ma do zaoferowania dużo więcej niż port i klasztor Panormitis. Podobno są tu piękne plaże, można wypłynąć w krótki rejs dookoła wyspy lub wybrać się na piesze wycieczki. Niestety nie miałem czasu na więcej atrakcji, ale byłem bardzo zadowolony, że udało mi się zobaczyć choć kawałek tej niezwykłej wyspy.