Zapowiadał się piękny majowy dzień. Po śniadaniu pod hotel podjechał samochód dla mnie, którym w ciągu 3 następnych dni zamierzałem objechać wyspę. Na Rodos można bez problemu przemieszczać się autobusami, ale jest się uzależnionym od rozkładu jazdy. Wypożyczalni samochodów wszędzie jest bardzo wiele, jest ostra konkurencja, więc można upolować niezłe oferty. Wyjechałem z miasta dwupasmówką na południe i odbiłem w stronę morza.
Kilka kilometrów od stolicy wyspy leży niezbyt ciekawe miasteczko Kalithea, ale znajdujące się zaraz obok nad morzem zabytkowe Łaźnie (po włosku Terme Calitea) trzeba zobaczyć koniecznie. W tym miejscu prawie sto lat temu panujący wówczas na Rodos Włosi odkryli lecznicze źródła i zbudowali bardzo znany kurort. W latach międzywojennych zjeżdżała tu na wypoczynek śmietanka towarzyska z pobliskiego Rodos, a także bogaci artretycy z Europy. Kompleks leży tuż przy niewielkiej, urokliwej zatoczce i świetnie się zachował do dziś, choć typowym uzdrowiskiem już nie jest. Co prawda w dalszym ciągu biją tu termalne źródła, ale nie na taką skalę jak kiedyś.
Nie zmieniło się jedno – w dalszym ciągu jest to eleganckie i trochę snobistyczne miejsce dla nadzianych turystów. Starsze panie i panowie siedzą w wiklinowych fotelach na mini plaży lub popijają drinki w kawiarni w cieniu parasoli i stuletnich palm. Otoczenie jest bardzo zadbane – rośliny są wypielęgnowane, alejki i ścieżki wypucowane, a budynki term odnowione. Do małej przystani przybijają łódki i prywatne jachty. Oczywiście może tu przyjść każdy, rozłożyć gdzieś swój ręcznik i wskoczyć do przyjemnego morza, choć samo wejście do term jest symbolicznie płatne. Naprawdę warto trochę zboczyć z głównej drogi i odpocząć godzinkę w sielankowej scenerii po męczącym pobycie w mieście Rodos.
Jadąc dalej na południe mija się chyba najbardziej komercyjne na wyspie Faliraki. To właśnie tu ląduje się najczęściej korzystając z usług biur podróży. Na odcinku kilkunastu kilometrów wybrzeża leżą jeden obok drugiego ogromne kombinaty hotelowe, nie mające nic wspólnego z greckimi klimatami.
Wybrzeże jest osłonięte od wiatru, morze jest cieplejsze niż w innych rejonach wyspy, piasek na plażach jest regularnie przesiewany i rozgarniany, jednym słowem to prawdziwy raj dla amatorów wczasów "all inclusive". Ja przystanąłem tylko na chwilę zrobić kilka zdjęć. Zaledwie kilka kilometrów dalej jest już zupełnie inaczej, małe restauracje i hotele są zgrupowane głównie w nadmorskich wioskach, a ciągnące się kilometrami plaże są coraz bardziej dzikie i puste.
Za Faliraki wąska droga prowadzi do jednej z najpiękniejszych zatok na wyspie – Ladiko Bay, która nazywana jest częściej Zatoką Anthony Quinna. Aktor był rozkochany w Grecji i podczas kręcenia na Rodos filmu "Działa Nawarony" w roku 1960 kupił ziemię wokół właśnie tej zatoki, która wówczas była dziewiczą częścią wyspy. Chciał, żeby powstało tu centrum artystów i filmowców z całego świata. Niestety kupno zatoki zostało anulowane przez rząd grecki, podobno właściciel działki przy morzu nie miał prawa jej sprzedać. Przepychanki w tej sprawie pomiędzy spadkobiercami aktora a władzami trwają do dziś. Jedno jest pewne – Quinn rozsławił Rodos na całym świecie, a dziś zatoka pomimo jej oficjalnej nazwy "Ladiko" jest powszechnie nazywana Zatoką Anthony Quinna.
Zatoka jest przepiękna, leży zupełnie na uboczu, jest otoczona zielonymi pagórkami osłaniającymi ją od wiatru. Plaża jest wyśmienita do opalania, a niesamowicie przezroczyste, turkusowe morze zachęca do kąpieli. Ja na opalanie nie miałem czasu, ale do wody po prostu musiałem wskoczyć.
Jechałem dalej na południe. We wsi Kolympia skręciłem, tym razem w głąb wyspy, żeby zobaczyć wyjątkowy górski wąwóz nazywany "Seven springs", czyli "Siedem źródeł". Całkiem wysoko w górach, choć niedaleko od morza, bardzo blisko siebie jest faktycznie siedem małych źródeł, które dają początek małemu górskiemu potokowi.
Wąwóz jest bardzo malowniczy, porastają go bujne zielone drzewa i całe mnóstwo innych roślin. Turyści mają do dyspozycji kładki i małe mosty, z których ogląda się źródła i mini kaskady. Korony drzew tworzą tu jakby sufit, jest lekki półmrok i panuje błogi chłód, nawet podczas upalnych dni. Każde źródełko jest oznaczone tabliczką ze swoim numerem, w zależności od pory roku z niektórych z nich woda ledwo co się sączy, a z innych wypływa szerokim strumieniem. W centralnej części doliny jest restauracja, świetnie wkomponowana w otoczenie. Podobno latem bardzo tu trudno o wolne miejsce, bo stoliki są często rezerwowane na wspólne biesiadowanie.
Dowiedziałem się, że po drodze będę mijał mały klasztor, a przed nim jedno z najstarszych drzew na Rodos. Jechałem wolno, żeby nie przegapić alei wysadzanej eukaliptusami, prowadzącej do klasztoru.
Miałem dość dokładne wskazówki jak dojechać, więc już po kilkunastu minutach byłem przed niesamowitym drzewem. Na samym dole, przy ziemi uformowała się gigantyczna "dziupla", do której może wejść dorosły człowiek. Obwód pnia tego gigantycznego drzewa grubo przekracza 7 metrów.
Po drugiej stronie drogi odwiedziłem mały, ale piękny klasztor ze strzelistą dzwonnicą. Na parkingu i na dziedzińcu spotkałem kilka dumnie chodzących pawi, które w ogóle nie bały się ludzi i ładnie pozowały do zdjęć.
Droga biegła raz nad morzem, raz trochę odbijała w góry i pojawiły się zakrętasy. Mijałem piękne zatoki, kościoły, kapliczki i wsie. Dookoła wszystko kwitło i niesamowicie pachniało. Uświadomiłem sobie, że południe już dawno minęło i umieram z głodu.
Zjechałem do małej nadmorskiej wioski, już z daleka widziałem knajpy tuż przy morzu. W jednej z nich zjadłem zawsze doskonałą choriatiki, czyli sałatkę grecką i za namową kelnera pyszne, świeżo złowione krewetki. Miejsce było cudne, nie było zbyt wielu gości, świeciło słońce i wiała leciutka morska bryza. Mogłem tak siedzieć i gapić się w morze godzinami...
Następne dwie noce miałem spędzić w Gennadi, 60 kilometrów na południe od miasta Rodos. Do hotelu nie było już daleko. Droga biegła już tylko nad morzem. Zatrzymywałem się co chwilę, bo widoki były wspaniałe. Jedna po drugiej pojawiały się cudne plaże, grzechem byłoby nie przejść się po piasku, trochę poleżeć w popołudniowym słońcu i popływać. Nawet się nie przebierałem, czekałem tylko, aż mi wyschną kąpielówki i jechałem na następną plażę.
Późnym wieczorem dojechałem do hotelu Ampelia. Dostałem świetny pokój z widokiem na morze, do którego było nie więcej niż 50 metrów. Przywitał mnie przesympatyczny właściciel – Węgier, z którym przegadałem przy greckim Mythosie resztę wieczoru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz