Tego ranka wyjechałem bardzo wcześnie z Mesochori na południe, gdzie miałem zarezerwowany hotel na ostatnie 3 dni pobytu na Karpathos. Miałem cały dzień na przejazd kilkudziesięciu kilometrów, więc nie spieszyłem się za bardzo. Było wspaniale rześko i pogodnie.
O wybrzeżu wyspy opowiem następnym razem, dziś napiszę o górach, choć nawet będąc wysoko w górskich wioskach z morzem nie traci się kontaktu. Karpathos jest wyspą wąską i prawie zewsząd widać w oddali granatowe wody Morza Egejskiego.
Wspinając sie po zakrętach czułem zewsząd zapach kwitnących właśnie ziół i przeróżnych roślin, które kępami rosły tuż przy asfaltowej drodze. Musiałem się zatrzymać co najmniej kilka razy i powąchać roślinki, wydzielały tak niesamowity aromat, że aż trudno było w to uwierzyć. Górska droga nie była łatwa ale za to piekielnie ekscytująca. Jechałem po stromych zakrętach, co najwyżej na drugim biegu, droga była miejscami wykuta w skale tworząc makabryczne trawersy, na szczęście ogrodzone od strony przepaści choć nie wszędzie. Tam gdzie barierek nie było jechałem wolniutko po lewej stronie (!) bo strach kazał mi trzymać się skał ale na szczęście samochodów jadących z przeciwka nie było wiele. Nawet Grecy, ogólnie znani ze swojej wariackiej jazdy, na tej drodze zachowywali czujność i nie wciskali na pedał gazu.
Pierwszą wioską, którą zobaczyłem była Volada. Kilkadziesiąt pięknych białych domków z ceglastymi dachówkami przycupnęło na górskim stoku w sercu wyspy kusząc naprawdę wspaniałym widokiem. Byłem tu wcześnie rano, na ulicach nie było prawie nikogo, przeszedłem się po uliczkach i wróciłem do samochodu, bo nawet kawiarnie były jeszcze zamknięte.
Następnym przystankiem na mojej trasie było przepiękne górskie miasteczko Menetes. Zatrzymałem się tu na dłużej. Jak zwykle w takich miejscach spacerowałem po wąskich uliczkach i zaglądałem na podwórka. Na szczycie wzgórza leży centralny plac miasta z kościołem i urzędami. Nigdy nie wyjdę z podziwu dla Greków, którzy swoje siedziby budują tak wysoko, wejście na samą górę nie jest zbyt trudne ale dotarłem tam cały mokry. Z zazdrością patrzyłem na wiekowe staruszki, które bez żadnego trudu śmigały po stromych ulicach do piekarni lub do kościoła. Po drodze z ciekawością oglądałem sklepiki oferujące lokalne przysmaki i zamknięte jeszcze tawerny. W powietrzu unosił się zapach potraw, które właśnie zaczęto przygotowywać na wieczór. To w Grecji normalne – knajpy serwują potrawy, które są gotowane już od rana. Oczywiście nie dotyczy to grilla ale dań wymagających dłuższego przyrządzania. Menu w greckich tawernach na wyspach można spokojnie odłożyć i o nich zapomnieć. Większości potraw i tak nie ma w ofercie, kuchnia oferuje tylko świeże dania sporządzone tego samego dnia. Jak ktoś się uprze – dostanie to, co chce ale z poprzedniego dnia. Dlatego zawsze najlepiej jest po prostu wejść do kuchni i zobaczyć, co jest na palnikach i w piecu. Można wszystkiego spróbować, zapytać o składniki. Tu nikt nikogo nie oszuka i nie poda mrożonej ryby, chyba, że tak jest napisane w karcie dużymi literami ale kto w Grecji je mrożoną rybę?
Potem pojechałem zupełnie wariacką, wąską i zapomnianą drogą do miejsca, które poleciła mi właścicielka wypożyczalni samochodów. Jezdnia nagle stała się bardzo wąska, pięła się stromo pod górę wśród wypalonych pól. Po kilku kilometrach wspinaczki w tumanach kurzu dojechałem na szczyt wzgórza, gdzie nie było nawet łączności z siecią komórkową, co jest o tyle znamienne, że na greckich wyspach prawie wszędzie można używać komórki. Właśnie tam, na szczycie, jest miejsce zupełnie niezwykłe – tawerna Thanessis należąca do pewnego Greka, który razem ze swoją córką zamieszkał w najbardziej odludnej części Karpathos w magicznym domostwie, w którym jest jego dom, tawerna i pokoje gościnne dla turystów. Kiedy przyjechałem właściciel akutat przebierał oregano do suszenia, odrzucał grube łodygi i skubał listki, które potem wystawiał na słońce.
Miejsce jest niewiarygodnie piękne – jest tu nawet nietypowy basen, w którym podobno kąpią się turyści. Grek oprowadził mnie po swojej posiadłości, pokazał kuchnię, pokoje gościnne i ogród, w którym hoduje warzywa i króliki. Raz na dwa dni przyjeżdża tu rybak ze świeżym połowem, a siostra gospodarza przyrządza z niego pyszne dania. Warzywa rosną wszędzie, w ogrodzie i przy stolikach w tawernie, wystarczy sięgnąć i świeża dymka ląduje na talerzu. Do tawerny przyjechałem przed południem, nie było jeszcze typowo obiadowych dań, ale to, co zjadłem było naprawdę znakomite. Domowe tzatziki, fava i świeże anchovies były pyszne, do tego wypiłem schłodzoną retsinę prosto z beczki przegryzając jeszcze ciepłym chlebem prosto z pieca.
Właściciel bardzo mnie namawiał na powtórne odwiedziny następnego dnia, właśnie szykował do pieczenia młode jagnię, ale mój plan był napięty i musiałem odmówic, choć perspektywa zjedzenia pysznego mięsa bardzo mnie kusiła. Mój pobyt w tawernie na końcu świata był mega przeżyciem, poznałem wspaniałego człowieka, który w najbardziej niedostępnym terenie Karpathos zdecydował się na prowadzenie restauracji i pensjonatu wiedząc, że przyjazd tu wymaga czasu i odwagi. Nie każdy turysta, nawet ten najbardziej wymagający jest w stanie przyjechać do tawerny położonej tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Ja pojechałem i wcale tego nie żałuję, wręcz przeciwnie – Thanessis to miejsce na Karpathos, które po prostu trzeba odwiedzić i zjeść choćby najmniejszą z mezedes. Nawet najprostsza potrwa smakuje tu wyśmienicie.
Jadąc w dół w kierunku stolicy wyspy zatrzymałem się koło pasieki należącej do właściciela tawerny. Niebieskie ule tętniły życiem, pszczoły uwijały się w spijaniu nektaru głównie z tymianku, który właśnie kwitł. Grecki miód jest wyjątkowo dobry ale przewiezienie go w walizce nie jest dobrym pomysłem, jeśli już to trzeba kupić porządnie zakręcony słoik w sklepie, ale miód ze sklepu nie jest tak pyszny i pachnący jak ten prosto z uli. Jak będę następnym razem w Grecji jednak zaryzykuję i kupię słoik miodu prosto z pasieki do domu, może uda mi się przewieźć słoik bez problemu.
Zbliżałem się do najwiekszego miasta na Karpathos, które jest też stolicą wyspy. Pigadia leży nad sporą zatoką na południowo – wschodnim wybrzeżu. To całkiem duże miasto, mieszka tu kilka tysięcy ludzi, a więc większość na wyspie. To typowy port Dodekanezu, z pieknymi domami, nadmorską promenadą, dziesiątkami tawern, kafejek i sklepów. Zatoka jest osłonięta od wiatru, morze jest bardzo spokojne również podczas niepogody. W Pigadii byłem kilka razy, w mieście można się zaopatrzyć we wszystkie produkty, kupić bilety na promy i samolot, zatankować benzynę w jedynej na wyspie stacji paliw albo zjeść obiad w jednej z wielu doskonałych restauracji.
Miasto jest szczególnie urokliwe rano, kiedy dopiero budzi się do życia. Właściciele sklepów szorują ulice, stragany kuszą świeżymi warzywami i owocami, a z piekarni dochodzą zapachy świeżo pieczonego chleba.
Poranek to też najlepsza pora na krótki spacer po mieście. Nie jest zbyt gorąco, można bez tłumów obejrzeć piękne uliczki, domy i podwórka. Tawerny są jeszcze zamknięte, ale kawiarnie już zapraszają na śniadania i kawę. Po południu miasto ożywa, ludzie wychodzą z domów, siedzą przy setkach knajpianych stolików, piją wino i rozmawiają ze znajomymi. Wieczorem swoje drzwi otwierają kluby i dyskoteki, wszyscy się bawią i cieszą życiem. Pigadia to piękne miasto, które na pewno trzeba zobaczyć. Ja jednak wolę mniejsze wioski, bardziej ustronne i ciche, w których można zobaczyć prawdziwe greckie życie.