Mój pobyt na Amorgos nieubłaganie zbliżał się do końca. Po południu wróciłem do hotelu i myślałem, jak tu sobie zorganizować czas, żeby coś jeszcze zobaczyć. Głowa mi parowała w upale i... od wrażeń. Pozostałe dwa poranki i południa miałem już zaplanowane, ale popołudnia i wieczory mogłem wykorzystać całkiem dowolnie i zastanawiałem się, jak to zrobić. Zerknąłem po raz kolejny na mapę wyspy, wypytałem właścicielkę hotelu i już wszystko stało się jasne.
Przedostatniego dnia późnym popołudniem zabrałem plecak i wypuściłem się na przylądek na północ od Katapoli. Jeśli dodać, że wychodzi on prosto na zachód, to pomyślałem, że będzie to doskonała okazja, żeby zobaczyć chowające się słońce i pstryknąć parę zdjęć.
Droga na przylądek biegnie trawersem zaraz przy morzu. Jest szrutowa i w całkiem dobrej kondycji, można by się pokusić o jazdę jeepem. Ja swój samochód zostawiłem koło hotelu, bo miałem już dość męczącej jazdy i poszedłem na piechotę.
Po drodze mijałem cudne kościółki, do których można było wejść nawet w krótkich spodenkach i nawet opiekująca się nimi Greczynka nie miała nic przeciwko temu, żebym zrobił kilka zdjęć. Spotkałem też rzeźbę greckiej bogini spoglądającej w morze, którą ktoś ustawił w tym odludnym miejscu.
Słońce powoli opadało na horyzont. Morze było spokojne i spokojnie szumiało. Zaczynało się robić coraz ciemniej, a droga zdawała się nie mieć końca. Ja jednak szedłem uparcie do przodu.
Zaczęło się robić trochę upiornie. Dookoła żywej duszy, ja sam jak palec, do celu nie wiadomo jak daleko i nadciągnęły złowieszcze chmury. Gdzieś w zatoce malutkie fale pruł też malutki kuter, z którego machali mi ludzie.
Doszedłem do przylądka akurat na czas. Dalej już iść nie było można, droga się skończyła, a przede mną były już tylko nagie skały i czarne morze.
Słońce akurat zachodziło i zaczął wiać silny ale ciepły wiatr. Byłem na końcu świata. Nie od razu po zachodzie robi się ciemno, jeszcze przez jakąś godzinę można maszerować bez latarki. Do hotelu wróciłem w ostatniej niemal chwili, już było ciemno. Jeszcze raz spojrzałem na mapę i okazało się, że przeszedłem pieszo ponad 10 kilometrów. Twarz mi płonęła, nogi dygotały i już nawet nie miałem siły i ochoty na wyjście do knajpy. Ten mój "spacer" tego dnia wspominam do dziś, to był jeden z najfajniejszych moich wieczorów w Grecji – na totalnym pustkowiu, w dzikich okolicach, tam, gdzie diabeł mówi dobranoc.
Słońce akurat zachodziło i zaczął wiać silny ale ciepły wiatr. Byłem na końcu świata. Nie od razu po zachodzie robi się ciemno, jeszcze przez jakąś godzinę można maszerować bez latarki. Do hotelu wróciłem w ostatniej niemal chwili, już było ciemno. Jeszcze raz spojrzałem na mapę i okazało się, że przeszedłem pieszo ponad 10 kilometrów. Twarz mi płonęła, nogi dygotały i już nawet nie miałem siły i ochoty na wyjście do knajpy. Ten mój "spacer" tego dnia wspominam do dziś, to był jeden z najfajniejszych moich wieczorów w Grecji – na totalnym pustkowiu, w dzikich okolicach, tam, gdzie diabeł mówi dobranoc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz