To był mój ostatni dzień na Korfu. Wstałem bardzo wcześnie, bo umówiłem się na plaży w Liapades, żeby popłynąć na Paradise Beach, która jest dostępna tylko od strony morza. Miałem się stawić na przystani o ósmej, ale byłem oczywiście dużo wcześniej. Dokoła nie było żywej duszy, plaża w Liapades czekała na pierwszych gości.
Dzień zapowiadał się wspaniale – świeciło słońce, na niebie kręciły się jakieś małe chmurki i była prawie flauta. Po pół godzinie zacząłem się nerwowo kręcić, bo nikt się nie pojawił. Czekałem jeszcze jakiś czas i nagle usłyszałem warkot silnika. Zza skał wyłoniła się motorówka i za chwilę przypłynęła do pomostu. Pomogłem właścicielowi załadować na łódkę kilka parasoli i krzeseł. Była niedziela, kilka greckich rodzin chciało pobiwakować na odludnej plaży i trzeba było im wcześniej przygotować miejsce.
Wypłynęliśmy z zatoki na pełne morze i z wyciem silnika pruliśmy w kierunku Rajskiej Plaży. Grek był bardzo sympatyczny. Na pełnym morzu puścił z głośników na cały regulator "Zorbę", a ja byłem w siódmym niebie. Po drodze oglądałem wybrzeże i plażę Rovinia z tajemniczą grotą.
Najpierw płynęliśmy pełną parą dość daleko od brzegu, potem dużo wolniej, bardzo blisko niesamowicie uformowanych jasnych skał.
Morze miało cudny, szmaragdowy kolor i było tak przejrzyste, że miałem złudzenie, jakby tafla wody zniknęła, a łódka była zawieszona wysoko nad dnem, które było świetnie widoczne.
Znów przyspieszyliśmy i zza wysokich klifów ukazała się Rajska Plaża. Rzeczywiście jest to prawdziwy raj, trudny do opisania unikając taniego patosu. Lepiej obejrzeć zdjęcia, które nawet nieźle oddają magię tego miejsca. Widok z morza jest szczególnie imponujący.
Rozładowaliśmy sprzęty do opalania, "kapitan" musiał wracać do Liapades, skąd miał zabrać pierwszą grupę biwakowiczów. Na prawie dwie godziny zostałem na Paradise Beach sam. Nawet nie będę się starał opisać tego, co czułem, wiem tylko, że podobnie piękne chwile zdarzają się w życiu bardzo rzadko.
Plaża ma kilkaset metrów długości i jest dość szeroka. Od strony lądu zamykają ją bardzo wysokie, niemal białe klify o księżycowych kształtach. Oczywiście przeszedłem brzegiem na drugi koniec plaży. Od czasu do czasu widać było w oddali jachty i łodzie. Pamiętam, że było gorąco jak w piekarniku, nie wiał nawet najmniejszy wiaterek i pot lał się ze mnie strumieniami. Po drodze kąpałem się kilka razy w przyjemnie chłodnym morzu.
Wracając do miejsca cumowania łódki zauważyłem, że nadpływa spora motorówka. Okazało się, że była to moja tajemnicza korficka znajoma! Niestety nie mogła wysiąść na brzeg, więc pokrzyczeliśmy trochę i pomachaliśmy do siebie, po czym jak nagle się zjawiła, tak szybko odpłynęła. Jak to wróżka :-) W ostatniej chwili udało mi się zrobić zdjęcie.
Tymczasem mój grecki znajomy przywiózł pierwszych plażowiczów i popłynął po następnych. Miałem jeszcze całkiem sporo czasu na opalanie i pławienie się w morzu.
Motorówka kursowała wahadłowo. Wróciłem do Liapades po przyjeździe drugiej tury Greków. Po drodze znowu oglądałem mniejsze plaże, na których przybywało ludzi. Dowiedziałem się, że w sezonie turystycznym nie ma żadnych szans na samotny pobyt na Paradise Beach. Dzień w dzień przypływają tam dziesiątki łódek dowożących turystów i plaża cały czas jest zatłoczona. Grek powiedział mi, że miałem wyjątkowe szczęście będąc na niej sam. Miał całkowitą rację – do końca życia nie zapomnę tego nieziemsko pięknego miejsca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz