Mesochori na Karpathos było przez 3 dni moją bazą, z której odwiedzałem północną część wyspy. To naprawdę urokliwe, spokojne miasteczko, w którym nie spotkałem żadnych turystów. Jedyni ludzie, z którymi miałem do czynienia byli stałymi mieszkańcami. Sezon turystyczny miał się zacząć dopiero za kilka dni i nawet Grecy, którzy na zimę wyjeżdżają do USA nie zdążyli jeszcze wrócić do swoich domostw i hoteli. Miałem szczęście zobaczyć Mesochori zupełnie puste i ciche.
Pogoda była już zupełnie letnia, nocą temperatura nie spadała poniżej 18 stopni, a dniem w słońcu było gorąco.
W Mesochori nie ma zbyt dużo miejsc noclegowych, nie ma ani jednego "prawdziwego" hotelu, jedynie kilka pensjonatów i pokoi gościnnych. To zadziwiające, bo miasteczko jest naprawdę warte odwiedzin. To właśnie jest Karpathos – wyspa pozbawiona komercji, na której można na własne oczy zobaczyć prawdziwą Grecję. Próżno szukać noclegu w Mesochori przez popularne strony internetowe, jedyne co pozostaje to telefon do pensjonatu w mieście, co nie jest wcale łatwe, bo wiosną większość obiektów jest zamknięta. Mnie się jednak udało i zarezerwowałem 3 noclegi w pięknym pensjonacie "Afroditi".
Hotelik był wspaniały, a widoki po przebudzeniu pobudzały do życia pomimo zupełnej ciszy. Słyszałem szum morza, choć nie było blisko, ćwierkanie ptaków i lekkie podmuchy wiatru. Wstawałem wcześnie rano i kierowałem pierwsze kroki do kafejonu zaraz po drugiej stronie drogi. W środku pachniało świeżo parzoną kawą. Siadałem przy bufecie i zamawiałem taką właśnie grecką kawę, która piorunem stawia na nogi. Gości nie było jeszcze zbyt wielu ale schodzili się leniwie. Ziewając podchodzili do bufetu i zamawiali pachnącą kawę.
Było jeszcze bardzo wcześnie ale właśnie wtedy postanowiłem zobaczyć miasteczko. Snułem się powoli po wąskich uliczkach, schodziłem w dół i wspinałem się pod górę. Oglądałem miejscowy kościół, place i podwórka, które były zupełnie puste. Wyłożoną kamieniami dróżką poszedłem na sam dół w stronę morza, aż do miejsca, gdzie droga się kończyła przy kawiarni Cafe Skopi. Dalej było strome urwisko i morze.
Nie miałem zbytniej ochoty na karkołomne zejście więc wróciłem inną drogą do miasta podziwiając piękne ogródki należące do mieszkańców. Przechodziłem koło cytrynowych gajów, pachnących ziół i dodrodnych warzyw. W Mesochori wszyscy hodują pomidory, paprykę, bakłażany, cebulę a nawet ziemniaki. Nikt nie kupuje warzyw w sklepie tylko ma je z własnego ogrodu.
Bliżej południa życie powoli zaczynało się rozkręcać, wszyscy już wstali, wyszli do kafejek napić się kawy albo porannej ouzo. Przyjechali rybacy z połowem ryb, zjawiły się samochody z dostawami świeżego chleba.
Kafejon powoli zapełniał się gośćmi, którzy mieli wszystko w nosie i zaczynali grę w trik-traka. Nawet zjawił się lokalny pop, który z siatką zakupów postanowił odpocząć przy filiżance kawy. Telewizor głośno relacjonował ostatnie mecze piłkarskie, za którymi Grecy wręcz przepadają.
W kafejonie porządnego śniadania raczej się nie zje, więc za namową moich gospodarzy poszedłem do Dramoutany parę ulic niżej. To bardzo miła i przyjemna knajpka, w której – jak się okazało – pracowała Polka. Zamówiłem piekielnie dobry omlet z fetą i porozmawiałem o życiu na wyspie. Okazało się, że miła polska dziewczyna pracuje tu już kilka lat, a ja byłem dopiero drugim Polakiem, który odwiedził jej knajpę.
Śniadanie było przepyszne, postanowiłem odwiedzić knajpę jeszcze raz, wieczorem zjadłem kolejne świetne dania: domowe dolmades, czyli mielone mięso z ryżem zawijane w liście winogron, przepyszną ciecierzycę z sosie pomidorowym i niezmiennie wyśmienite kalmary, moje ulubione. Nie chciałem oceniać kuchni w mieście jednostronnie, więc drugiego dnia na kolację wybrałem się do bliższej knajpki, w której zjadłem bardzo dobre duszone zielone warzywa i rozpływające się w ustach stifado. Była to prawdziwa poezja smaku, dodając wyśmienity grilowany chleb i lokalne chłodne wino.
Mesochori było dla mnie prawdziwą przystanią. Bardzo łatwo nawiazałem kontakt z ludźmi, z kelnerką w knajpie, z właścicielami hotelu, z handlarzami ryb i innymi, którzy przesiadywali z kieliszkami ouzo przy stolikach. Wszyscy byli dla mnie bardzo życzliwi, doradzali dokąd jechać, co zobaczyć i opowiadali historię wyspy i miasta. Wszyscy byli uśmiechnięci i cieszyli się życiem. Nie każdy znał angielski ale każdy starał mi się pomóc w każdy możliwy sposób. Nieznajomość języka wcale nie jest przeszkodą w zrozumieniu tego, co drugi człowiek myśli i jakie uczucia żywi.
Byłem w Mesochori krótko, rano wyjeżdżałem w trasę i byłem z powrotem późno wieczorem. Mimo to zawsze bardzo się cieszyłem, że wracam do tego bardzo przyjaznego mi miejsca, bardzo pięknego i co najważniejsze z bardzo gościnnymi ludźmi. Czułem się tam bezpiecznie pomimo tego, że byłem na końcu świata.
Zazdroszczę !!!
OdpowiedzUsuń