środa, 20 listopada 2013

JAK TO SIĘ ZACZĘŁO ...




Grecja jest we mnie odkąd pamiętam. Pierwszy raz pojechałem do tego cudnego kraju, kiedy miałem 13 lat. Był rok 1974, w Polsce panowała głęboka komuna, kraj rozkwitał za rządów Gierka. Grecja toczyła quasi wojnę z Turcją, a Czarni Pułkownicy oddali broń. Moi rodzice dokonywali w tamtych czasach rzeczy zupełnie niezwykłych – jeździli na wakacje ze mną i moją siostrą za granicę. Najpierw była Bułgaria i Jugosławia, a potem prawdziwie kapitalistyczne kraje Europy, tak zwanej Zachodniej. Na pierwszy ogień poszła Grecja. W tamtych czasach prywatny wyjazd do jakiegokolwiek kraju spoza socjalistycznej rodziny był karkołomnie trudny. Wydanie paszportu ważnego na wszystkie kraje Europy graniczyło z cudem i trzeba było kilka dni stać w długiej kolejce do biura MSW. Zdobycie wizy do Grecji nie było specjalnie trudne, ale wymagało przynajmniej kilkudniowego wyczekiwania w następnym ogonku przed ambasadą w Warszawie. Normalny człowiek wszystkie te formalności by zlał i pojechał nad Bałtyk, ale moi rodzice byli cierpliwi i wszystko cierpliwie załatwiali. Mało tego – jakimś cudem dostawali po 150 dolarów na osobę po „turystycznym” kursie (znaczy legalnym i trochę bardziej korzystnym). Dzieci dostawały połowę. Dzięki temu mogliśmy legalnie wywieźć „dewizy” za granicę – co było warunkiem wyjazdu z Polski. Rzecz jasna, rodzice mieli dodatkowe dolary kupione u koników, zaszyte w kieszeniach i schowane w samochodzie. Kurs tych zielonych był rynkowy, co znaczyło tyle, że za puszkę coli w Grecji trzeba było zapłacić 1/20 pensji w Polsce. 

 
Nasz fiat 125p ważył chyba tonę – mieliśmy namiot, dmuchane materace, śpiwory, krzesełka kempingowe i przede wszystkim jedzenie. Moja mama zawsze dbała o wszystko, wieźliśmy ze sobą sklep spożywczy: weki z mięsem, skoncentrowane soczki, tysiąc konserw, masło w termosach, ogórki, pomidory, cebulę w specjalnych płóciennych workach, nawet ziemniaki! Pamiętam zdziwienie greckiego celnika, który odkrył worek z ziemniakami w bagażniku, a myślał, że przemycamy karabiny.
Mieliśmy 450 dolarów na miesiąc na rodzinę. Na wszystko – wejścia do muzeów, promy, płatne drogi, benzynę, noclegi.
Spaliśmy w namiocie, czasem na campingach, ale głównie „na dziko”, w gajach oliwnych, z dala od głównych dróg. Bardzo często wystarczyło rozłożyć śpiwory i materace pod gołym niebem.
Byłem na moich rodziców bardzo zły – nie rozumiałem, dlaczego nie mogą mi kupić puszki coli, tylko kazali mi pić wodę z sokiem. Nie mogłem im wybaczyć, że śpimy w namiocie na polu, a inni turyści mieli piękne hotele i jedli kolacje w restauracjach.
My kupowaliśmy tylko niezbędne produkty, co ograniczało się w zasadzie do chleba i czasem owoców. Nie było jednak rzadkością, że zbieraliśmy dojrzałe brzoskwinie z ziemi, na co bardzo życzliwi Grecy reagowali w ten sposób, że zapraszali do zrywania świeżych owoców prosto z drzew.
Nasze biwaki były zajebiste – rozbijaliśmy namiot (pamiętam, że się nazywał SOPOT4, miał sypialnię na 4 osoby, kuchnię i przedsionek), dmuchaliśmy materace, mama rozkładała kuchenkę na butle z gazem (które się nabijało po znajomości w Polsce) i robiła dla wszystkich posiłki z puszek.
Byliśmy biedni jak kościelne myszy, ale radziliśmy sobie dobrze. Pamiętam, że czasem moich starych stać było na butlę lokalnego wina.


Nasz samochód wyglądał jak objuczony wielbłąd. Pełen bagażnik, dodatkowy bagaż na dachu biednego fiacika. Zupełnie jak w Indiach. Było mi wstyd, pamiętam, że bardzo się buntowałem, ale teraz, po latach wiem, że nie było innej opcji, jeśli się chciało zobaczyć cokolwiek w Grecji w tamtych czasach.
Może uda mi się odnaleźć zdjęcia z tamtych lat. Wtedy robiło się foty na kliszach ORWO, które były masakrycznie złe. Kolorów zero, tylko ponure szare, zielonkawe i sine odcienie. No i aparat Zenit. Koszmar. Jednak chyba mam szansę na dobre zdjęcia, tata kupił Practicę i robił nią zdjęcia od jakiegoś czasu. Głównie slajdy, bo inne klisze to była wielka kupa. Muszę te slajdy zeskanować.

Starzy się nie poddali i jeździli z nami dalej. Nie przeszkadzały im ziemniaki i pomidory na tylnym siedzeniu, nie przeszkadzały noclegi na bezdrożach. Nie było nas stać na hotele i restauracje, bo w czasach komuny jeden nocleg dla naszej rodziny kosztował półroczne zarobki. Ale ja nie żałuję – pamiętam nasze noce na plażach, z gwiazdami świecącymi na bezludnych plażach...
W taki trampingowy sposób nasza rodzinka spędziła 3 wyjazdy do Grecji. Jako dzieciak i nastolatek widziałem wszystkie najważniejsze miejsca kontynentalnej Grecji: Meteory, Spartę, Ateny, Saloniki, Halkidiki, Epidavros, Delfy, Mykeny, Korynt.
Nasza rodzinna trzecia wyprawa do Grecji, chyba w 1980, była wariacka – pojechaliśmy z przyczepą. Fiat 125p + przyczepa popłynął na Kretę! Nic się nie zmieniło – słoiki z mięsem, konserwy, pomidory i ziemniaki. Ale było fajniej, bo mieliśmy domek na kółkach. Można było stanąć w Heraklionie na środku ulicy i sikać do maluśkiego kibelka w centrum miasta! I wtedy zakochałem się w Krecie. Byliśmy w Vai – pamiętam, jak ojciec zaparkował samochód pod figowcem. Po powrocie z plaży z palmami Piotruś czyścił samochód ze słodkich fig, które w ilościach przemysłowych spadły na nasze auto.
Moje rodzinne podróże do Grecji głęboko utkwiły mi w pamięci. Oczywiście, jako młody chłopak, miałem wielkie pretensje do moich rodziców, że nie pozwalali mi na pełne korzystanie z życia. Inni pili colę – ja wodę z sokiem, inni jedli souvlaki – ja konserwy, inni mieszkali w hotelach – ja pod namiotem, inni podróżowali z kartami kredytowymi – ja liczyłem na 100 drachm na lody.
Teraz, jak mam swoje lata, rozumiem w pełni, że gdyby nie słoiki z mięsem i ziemniaki pod nogami w samochodzie, to niczego bym nie zobaczył.
Dzięki Tato, dzięki Mamo!
To dzięki Wam pokochałem Grecję i wracam do niej ile razy mogę.



1 komentarz:

  1. wspaniałe wspomnienia! Ja tak wspominam moje rodzinne campingi nad Dunajcem w Pieninach. Dziś żyję pod figami :-)))))

    OdpowiedzUsuń