Grecja
jest we mnie odkąd pamiętam. Pierwszy raz pojechałem do tego
cudnego kraju, kiedy miałem 13 lat. Był rok 1974, w Polsce panowała
głęboka komuna, kraj rozkwitał za rządów Gierka. Grecja toczyła
quasi wojnę z Turcją, a Czarni Pułkownicy oddali broń. Moi rodzice dokonywali w tamtych czasach
rzeczy zupełnie niezwykłych – jeździli na wakacje ze mną i moją
siostrą za granicę. Najpierw była Bułgaria i Jugosławia, a potem
prawdziwie kapitalistyczne kraje Europy, tak zwanej Zachodniej. Na
pierwszy ogień poszła Grecja. W tamtych czasach prywatny wyjazd do
jakiegokolwiek kraju spoza socjalistycznej rodziny był karkołomnie
trudny. Wydanie paszportu ważnego na wszystkie kraje Europy
graniczyło z cudem i trzeba było kilka dni stać w długiej kolejce
do biura MSW. Zdobycie wizy do Grecji nie było specjalnie trudne,
ale wymagało przynajmniej kilkudniowego wyczekiwania w następnym
ogonku przed ambasadą w Warszawie. Normalny człowiek wszystkie te
formalności by zlał i pojechał nad Bałtyk, ale moi rodzice byli
cierpliwi i wszystko cierpliwie załatwiali. Mało tego – jakimś
cudem dostawali po 150 dolarów na osobę po „turystycznym”
kursie (znaczy legalnym i trochę bardziej korzystnym). Dzieci
dostawały połowę. Dzięki temu mogliśmy legalnie wywieźć
„dewizy” za granicę – co było warunkiem wyjazdu z Polski.
Rzecz jasna, rodzice mieli dodatkowe dolary kupione u koników,
zaszyte w kieszeniach i schowane w samochodzie. Kurs tych zielonych
był rynkowy, co znaczyło tyle, że za puszkę coli w Grecji trzeba
było zapłacić 1/20 pensji w Polsce.
Nasz
fiat 125p ważył chyba tonę – mieliśmy namiot, dmuchane
materace, śpiwory, krzesełka kempingowe i przede wszystkim
jedzenie. Moja mama zawsze dbała o wszystko, wieźliśmy ze sobą
sklep spożywczy: weki z mięsem, skoncentrowane soczki, tysiąc
konserw, masło w termosach, ogórki, pomidory, cebulę w specjalnych
płóciennych workach, nawet ziemniaki! Pamiętam zdziwienie
greckiego celnika, który odkrył worek z ziemniakami w bagażniku, a
myślał, że przemycamy karabiny.
Mieliśmy
450 dolarów na miesiąc na rodzinę. Na wszystko – wejścia do
muzeów, promy, płatne drogi, benzynę, noclegi.
Spaliśmy
w namiocie, czasem na campingach, ale głównie „na dziko”, w
gajach oliwnych, z dala od głównych dróg. Bardzo często
wystarczyło rozłożyć śpiwory i materace pod gołym niebem.
Byłem
na moich rodziców bardzo zły – nie rozumiałem, dlaczego nie mogą
mi kupić puszki coli, tylko kazali mi pić wodę z sokiem. Nie
mogłem im wybaczyć, że śpimy w namiocie na polu, a inni turyści
mieli piękne hotele i jedli kolacje w restauracjach.
My
kupowaliśmy tylko niezbędne produkty, co ograniczało się w
zasadzie do chleba i czasem owoców. Nie było jednak rzadkością,
że zbieraliśmy dojrzałe brzoskwinie z ziemi, na co bardzo życzliwi
Grecy reagowali w ten sposób, że zapraszali do zrywania świeżych
owoców prosto z drzew.
Nasze
biwaki były zajebiste – rozbijaliśmy namiot (pamiętam, że się
nazywał SOPOT4, miał sypialnię na 4 osoby, kuchnię i
przedsionek), dmuchaliśmy materace, mama rozkładała kuchenkę na
butle z gazem (które się nabijało po znajomości w Polsce) i
robiła dla wszystkich posiłki z puszek.
Byliśmy
biedni jak kościelne myszy, ale radziliśmy sobie dobrze. Pamiętam,
że czasem moich starych stać było na butlę lokalnego wina.
Nasz
samochód wyglądał jak objuczony wielbłąd. Pełen bagażnik,
dodatkowy bagaż na dachu biednego fiacika. Zupełnie jak w Indiach.
Było mi wstyd, pamiętam, że bardzo się buntowałem, ale teraz, po
latach wiem, że nie było innej opcji, jeśli się chciało zobaczyć
cokolwiek w Grecji w tamtych czasach.
Może
uda mi się odnaleźć zdjęcia z tamtych lat. Wtedy robiło się
foty na kliszach ORWO, które były masakrycznie złe. Kolorów zero,
tylko ponure szare, zielonkawe i sine odcienie. No i aparat Zenit.
Koszmar. Jednak chyba mam szansę na dobre zdjęcia, tata kupił
Practicę i robił nią zdjęcia od jakiegoś czasu. Głównie
slajdy, bo inne klisze to była wielka kupa. Muszę te slajdy
zeskanować.
Starzy
się nie poddali i jeździli z nami dalej. Nie przeszkadzały im
ziemniaki i pomidory na tylnym siedzeniu, nie przeszkadzały noclegi
na bezdrożach. Nie było nas stać na hotele i restauracje, bo w
czasach komuny jeden nocleg dla naszej rodziny kosztował półroczne
zarobki. Ale ja nie żałuję – pamiętam nasze noce na plażach, z
gwiazdami świecącymi na bezludnych plażach...
W
taki trampingowy sposób nasza rodzinka spędziła 3 wyjazdy do
Grecji. Jako dzieciak i nastolatek widziałem wszystkie najważniejsze
miejsca kontynentalnej Grecji: Meteory, Spartę, Ateny, Saloniki,
Halkidiki, Epidavros, Delfy, Mykeny, Korynt.
Nasza
rodzinna trzecia wyprawa do Grecji, chyba w 1980, była wariacka –
pojechaliśmy z przyczepą. Fiat 125p + przyczepa popłynął na
Kretę! Nic się nie zmieniło – słoiki z mięsem, konserwy,
pomidory i ziemniaki. Ale było fajniej, bo mieliśmy domek na
kółkach. Można było stanąć w Heraklionie na środku ulicy i
sikać do maluśkiego kibelka w centrum miasta! I wtedy zakochałem
się w Krecie. Byliśmy w Vai – pamiętam, jak ojciec zaparkował
samochód pod figowcem. Po powrocie z plaży z palmami Piotruś
czyścił samochód ze słodkich fig, które w ilościach
przemysłowych spadły na nasze auto.
Moje
rodzinne podróże do Grecji głęboko utkwiły mi w pamięci.
Oczywiście, jako młody chłopak, miałem wielkie pretensje do moich
rodziców, że nie pozwalali mi na pełne korzystanie z życia. Inni
pili colę – ja wodę z sokiem, inni jedli souvlaki – ja
konserwy, inni mieszkali w hotelach – ja pod namiotem, inni
podróżowali z kartami kredytowymi – ja liczyłem na 100 drachm na
lody.
Teraz,
jak mam swoje lata, rozumiem w pełni, że gdyby nie słoiki z mięsem
i ziemniaki pod nogami w samochodzie, to niczego bym nie zobaczył.
Dzięki
Tato, dzięki Mamo!
To
dzięki Wam pokochałem Grecję i wracam do niej ile razy mogę.
wspaniałe wspomnienia! Ja tak wspominam moje rodzinne campingi nad Dunajcem w Pieninach. Dziś żyję pod figami :-)))))
OdpowiedzUsuń