piątek, 29 listopada 2013

MUZYCZKA NA BLOGU

Od dziś czytając moje zapiski możecie słuchać muzyki. Jak ktoś chce, może ją włączyć albo wyłączyć (pasek na dole strony). Miłego słuchania !

poniedziałek, 25 listopada 2013

AMORGOS KATAPOLA - hotel wart polecenia

   W Katapoli na Amorgos miałem zarezerwowany pokój w pensjonacie Rooms Eleni. Korespondencja mailowa była OK, właścicielka potwierdziła rezerwację i czekała na mnie. Nawet do mnie zadzwoniła, kiedy nie było do końca jasne, czy prom z Naxos wypłynie w trasę z powodu silnego wiatru. 
   Dotarłem na Amorgos szczęśliwie. Powoli zaczynało zmierzchać. Z portu do hotelu poprowadziły mnie wyraźne strzałki osadzone na murach miasteczka, na każdej krzyżówce były wskazówki jak się dostać do hotelu. Super! Po kilku minutach zobaczyłem kolejną tabliczkę, tym razem skierowaną w górę, po schodach, wielu schodach. Człapiąc z wysiłkiem, ciągnąc dobytek w walizce, pokonałem chyba z 70 białych stopni, aż znalazłem się obok pokoju - biura, gdzie przywitała mnie właścicielka i dała mi klucze od mojego pokoju. Podziękowałem, potuptałem dalej i otworzyłem drzwi. Pokój był manieńki ale cudny. Okno na zatokę, wielkie łóżko, lodówka, mała ale funkcjonalna łazienka. Wszystko wokół białe i niebieskie – kapa na łóżku, firanki, nawet zasłona prysznicowa. Na krawędzi okna malutki wiatrak. No i ten widok przez okno – spokojna i gładka tafla morza, gdzieś na dole parę cichych głosów. Poza tym zupełna cisza, zmącona tylko cichym szumem fal na plaży pod oknem i nieśmiałym, choć coraz to głośniejszym cykaniem cykad. Słońce już zaszło, na niebie i w miasteczku zamigotały światła. Pamiętam, że wziąłem szybki, zimny prysznic i poszedłem zobaczyć, co Katapola ma do zaoferowania turystom.
 

AMORGOS - wyspa WIELKIEGO BŁĘKITU

   Zawsze było mi bardzo trudno zdecydować, która grecka wyspa powinna się znaleźć na trasie mojej podróży. Są oczywiście takie wyspy, których nie zobaczyć po prostu nie wypada, bo są od zawsze greckimi symbolami, najczęściej obleganymi przez turystów i niemal każdy zna chociaż ich nazwy.
    Są jednak też wyspy mniej popularne, nierzadko wręcz zapomniane, czasem z dala od szlaków turystycznych, wyspy dzikie, tajemnicze, prawie niedostępne, nie skażone postępem cywilizacyjnym.
Inspiracje do snucia planów odwiedzenia właśnie takich miejsc mogą być różne: zdjęcie znalezione w sieci, ciekawa historia z przeszłości, wspomnienia kogoś, kto je odwiedził, rady znajomych. A jak już moja ciekawość zostanie pobudzona, to wpadam w pułapkę, z której najczęściej jest tylko jedno wyjście: podróż właśnie na tę wyspę. W takiej chwili zaczynam gromadzić wszelkie dostępne informacje: trochę historii, miejsca warte zobaczenia, połączenia promowe, lista hoteli i pokoi do wynajęcia, zdjęcia, mapy. Kombinuję, wysyłam maile z zapytaniami, dopasowuję daty i godziny promów, szukam fajnych pensjonatów i staram się skleić to wszystko w całość.
    W ubiegłym roku, gdzieś w okolicach czerwca, wpadła mi w oko w Internecie fotografia klasztoru Chozoviotissa na wyspie Amorgos na Cykladach. Wcześniej do odwiedzenia tej wyspy namawiała mnie Ania z Korfu. Od razu wiedziałem, że po prostu muszę tam jechać. 
CHOZOVIOTISSA MONASTERY, AMORGOS ISLAND
 
   Amorgos leży we wschodnich Cykladach, w archipelagu zwanym w Grecji "Małe Cyklady". Jest wyspą małą – jej długość nie przekracza 30 km, a w najszerszym miejscu 5. Na stałe mieszka tu niewiele ponad 1500 osób. Są tu dwa porty – Katapola i Aegiali oraz kilka miasteczek zawieszonych na stromych i wysokich górach. Amorgos jest nazywana – i słusznie! - wyspą wielkiego błękitu. Otaczające strome klify morze ma niesamowity kolor, niespotykany gdzie indziej na Morzu Egejskim – niebieskogranatowy, bardzo głęboki, błyszczący w słońcu niesamowitym blaskiem. To własnie na tej wyspie Luc Besson nakręcił swój słynny film "Le grand bleu".


 
   Po kilku tygodniach wyszukiwania połączeń i noclegów, po zdobyciu wszelakich potrzebnych informacji, planów, map, adresów i telefonów moje plany się... ziściły! 11 września poleciałem do Aten. Po nieprzespanej nocy w Pireusie wsiadłem na wielki prom płynący na Cyklady, na wyspę Naxos.
BLUESTAR PAROS - OLBRZYMI PROM NA CYKLADY
 
   12 września 2012 roku po południu przypłynąłem szybkim katamaranem z Naxos do Katapoli, głównego portu wyspy Amorgos.

SEAJET - SZYBKI KATAMARAN

    Nie obyło się bez przygód: tego dnia wiał tak strasznie silny wiatr, że większość zaplanowanych rejsów została odwołana, jednak moja łódka wypłynęła w morze. Trudno było utrzymać się na nogach na nadbrzeżu. Było to coś zadziwiającego – na niebie nie było ani jednej chmurki, było gorąco jak w piekle i wiał nieco spóźniony, ale bardzo silny wiatr meltemi. Katamaran bujał się na falach jak skorupka, pasażerowie chorowali i był zakaz wyjścia na pokład. Po przeszło godzinie nagle wiatr ustał. Prom wpłynął do zatoki Katapoli. Moim oczom ukazała się wyspa Amorgos, a mnie po plecach przeszły ciarki.
    Co widziałem na Amorgos i jakie mam wspomnienia z tej niezwykłej wyspy – opowiem w następnych postach.


środa, 20 listopada 2013

JAK TO SIĘ ZACZĘŁO ...




Grecja jest we mnie odkąd pamiętam. Pierwszy raz pojechałem do tego cudnego kraju, kiedy miałem 13 lat. Był rok 1974, w Polsce panowała głęboka komuna, kraj rozkwitał za rządów Gierka. Grecja toczyła quasi wojnę z Turcją, a Czarni Pułkownicy oddali broń. Moi rodzice dokonywali w tamtych czasach rzeczy zupełnie niezwykłych – jeździli na wakacje ze mną i moją siostrą za granicę. Najpierw była Bułgaria i Jugosławia, a potem prawdziwie kapitalistyczne kraje Europy, tak zwanej Zachodniej. Na pierwszy ogień poszła Grecja. W tamtych czasach prywatny wyjazd do jakiegokolwiek kraju spoza socjalistycznej rodziny był karkołomnie trudny. Wydanie paszportu ważnego na wszystkie kraje Europy graniczyło z cudem i trzeba było kilka dni stać w długiej kolejce do biura MSW. Zdobycie wizy do Grecji nie było specjalnie trudne, ale wymagało przynajmniej kilkudniowego wyczekiwania w następnym ogonku przed ambasadą w Warszawie. Normalny człowiek wszystkie te formalności by zlał i pojechał nad Bałtyk, ale moi rodzice byli cierpliwi i wszystko cierpliwie załatwiali. Mało tego – jakimś cudem dostawali po 150 dolarów na osobę po „turystycznym” kursie (znaczy legalnym i trochę bardziej korzystnym). Dzieci dostawały połowę. Dzięki temu mogliśmy legalnie wywieźć „dewizy” za granicę – co było warunkiem wyjazdu z Polski. Rzecz jasna, rodzice mieli dodatkowe dolary kupione u koników, zaszyte w kieszeniach i schowane w samochodzie. Kurs tych zielonych był rynkowy, co znaczyło tyle, że za puszkę coli w Grecji trzeba było zapłacić 1/20 pensji w Polsce. 

 
Nasz fiat 125p ważył chyba tonę – mieliśmy namiot, dmuchane materace, śpiwory, krzesełka kempingowe i przede wszystkim jedzenie. Moja mama zawsze dbała o wszystko, wieźliśmy ze sobą sklep spożywczy: weki z mięsem, skoncentrowane soczki, tysiąc konserw, masło w termosach, ogórki, pomidory, cebulę w specjalnych płóciennych workach, nawet ziemniaki! Pamiętam zdziwienie greckiego celnika, który odkrył worek z ziemniakami w bagażniku, a myślał, że przemycamy karabiny.
Mieliśmy 450 dolarów na miesiąc na rodzinę. Na wszystko – wejścia do muzeów, promy, płatne drogi, benzynę, noclegi.
Spaliśmy w namiocie, czasem na campingach, ale głównie „na dziko”, w gajach oliwnych, z dala od głównych dróg. Bardzo często wystarczyło rozłożyć śpiwory i materace pod gołym niebem.
Byłem na moich rodziców bardzo zły – nie rozumiałem, dlaczego nie mogą mi kupić puszki coli, tylko kazali mi pić wodę z sokiem. Nie mogłem im wybaczyć, że śpimy w namiocie na polu, a inni turyści mieli piękne hotele i jedli kolacje w restauracjach.
My kupowaliśmy tylko niezbędne produkty, co ograniczało się w zasadzie do chleba i czasem owoców. Nie było jednak rzadkością, że zbieraliśmy dojrzałe brzoskwinie z ziemi, na co bardzo życzliwi Grecy reagowali w ten sposób, że zapraszali do zrywania świeżych owoców prosto z drzew.
Nasze biwaki były zajebiste – rozbijaliśmy namiot (pamiętam, że się nazywał SOPOT4, miał sypialnię na 4 osoby, kuchnię i przedsionek), dmuchaliśmy materace, mama rozkładała kuchenkę na butle z gazem (które się nabijało po znajomości w Polsce) i robiła dla wszystkich posiłki z puszek.
Byliśmy biedni jak kościelne myszy, ale radziliśmy sobie dobrze. Pamiętam, że czasem moich starych stać było na butlę lokalnego wina.


Nasz samochód wyglądał jak objuczony wielbłąd. Pełen bagażnik, dodatkowy bagaż na dachu biednego fiacika. Zupełnie jak w Indiach. Było mi wstyd, pamiętam, że bardzo się buntowałem, ale teraz, po latach wiem, że nie było innej opcji, jeśli się chciało zobaczyć cokolwiek w Grecji w tamtych czasach.
Może uda mi się odnaleźć zdjęcia z tamtych lat. Wtedy robiło się foty na kliszach ORWO, które były masakrycznie złe. Kolorów zero, tylko ponure szare, zielonkawe i sine odcienie. No i aparat Zenit. Koszmar. Jednak chyba mam szansę na dobre zdjęcia, tata kupił Practicę i robił nią zdjęcia od jakiegoś czasu. Głównie slajdy, bo inne klisze to była wielka kupa. Muszę te slajdy zeskanować.

Starzy się nie poddali i jeździli z nami dalej. Nie przeszkadzały im ziemniaki i pomidory na tylnym siedzeniu, nie przeszkadzały noclegi na bezdrożach. Nie było nas stać na hotele i restauracje, bo w czasach komuny jeden nocleg dla naszej rodziny kosztował półroczne zarobki. Ale ja nie żałuję – pamiętam nasze noce na plażach, z gwiazdami świecącymi na bezludnych plażach...
W taki trampingowy sposób nasza rodzinka spędziła 3 wyjazdy do Grecji. Jako dzieciak i nastolatek widziałem wszystkie najważniejsze miejsca kontynentalnej Grecji: Meteory, Spartę, Ateny, Saloniki, Halkidiki, Epidavros, Delfy, Mykeny, Korynt.
Nasza rodzinna trzecia wyprawa do Grecji, chyba w 1980, była wariacka – pojechaliśmy z przyczepą. Fiat 125p + przyczepa popłynął na Kretę! Nic się nie zmieniło – słoiki z mięsem, konserwy, pomidory i ziemniaki. Ale było fajniej, bo mieliśmy domek na kółkach. Można było stanąć w Heraklionie na środku ulicy i sikać do maluśkiego kibelka w centrum miasta! I wtedy zakochałem się w Krecie. Byliśmy w Vai – pamiętam, jak ojciec zaparkował samochód pod figowcem. Po powrocie z plaży z palmami Piotruś czyścił samochód ze słodkich fig, które w ilościach przemysłowych spadły na nasze auto.
Moje rodzinne podróże do Grecji głęboko utkwiły mi w pamięci. Oczywiście, jako młody chłopak, miałem wielkie pretensje do moich rodziców, że nie pozwalali mi na pełne korzystanie z życia. Inni pili colę – ja wodę z sokiem, inni jedli souvlaki – ja konserwy, inni mieszkali w hotelach – ja pod namiotem, inni podróżowali z kartami kredytowymi – ja liczyłem na 100 drachm na lody.
Teraz, jak mam swoje lata, rozumiem w pełni, że gdyby nie słoiki z mięsem i ziemniaki pod nogami w samochodzie, to niczego bym nie zobaczył.
Dzięki Tato, dzięki Mamo!
To dzięki Wam pokochałem Grecję i wracam do niej ile razy mogę.



WYSPY CZY STAŁY LĄD ?


Odwieczne pytanie: co lepiej zobaczyć - wyspy czy stały ląd? Nie ma mądrego, który by odpowiedział na to pytanie. Według mnie, jeśli ktoś zaczyna przygodę w Grecji i zamierza odwiedzić ten kraj więcej niż raz, powinien obowiązkowo zobaczyć tyle na stałym lądzie, ile to możliwe, a dopiero potem jechać na wyspy. Wyspy trzeba chyba traktować jako wyższy stopień wtajemniczenia i niejako jak nagrodę za to, że zobaczyliśmy kontynent. Ktoś kiedyś wyliczył, że najdalsza odległość do morza z kontynentalnej Grecji to jedynie 140 kilometrów. A to właśnie morze i wybrzeże Grecji powoduje, że wpada się w pułapkę i zakochuje w tym kraju. Kontynentalna Grecja jest równie piękna jak wyspy. Peloponez, Chalkidiki, Tracja, Epir zachwycają każdego zabytkami, miasteczkami, plażami. Nie brak w tych rejonach prawdziwych pereł - Meteory, Korynt, Monemvassia, Mykeny, Olimpia, Półwysep Mani, Sounion, Mount Athos i setki, setki innych.
Jednak greckie wyspy to zupełnie coś innego. Każda z nich jest inna, każda ma swój niepowtarzalny urok i charakter, każda jest magiczna. Każda wyspa jest jakby oddzielnym mini - światem. Trzeba troszkę wysiłku, żeby dostać się na greckie wyspy - nie wszędzie docierają codzienne promy i łódki. Pomijam tu masowe wyjazdy na Korfu, Rodos, Kos i Kretę - turyści, którzy korzystają z ofert biur podróży i jadą na grecką wyspę pierwszy raz, z reguły robią to, żeby się wygrzać na plaży i mieć fajne wakacje. Nie mam im tego za złe, absolutnie nie, ale to nie są ludzie, których nazwałbym "grekofanami". Prawdopodobnie widzieli jedną, może dwie wyspy, są zadowoleni i chwała im za to, ale tak naprawdę Grecji nie znają.
Każda wyspa oferuje oryginalne, unikalne produkty - oliwę, miód (na przykład z kwiatów cukinii lub pomarańczy !),
lokalne potrawy (gdzie indziej nie spotykane), przeróżne alkohole. Każda wyspa chwali się swoją "innością", nawet jeśli liczba mieszkańców jest bardzo mała (na niektórych wyspach nie jest rzadkością 30. stałych rezydentów!). Każdy mieszkaniec jest dumny, że pochodzi właśnie z tej wyspy.
Przyjeżdżając na jakąkolwiek zamieszkałą wyspę zawsze mam wrażenie, że wchodzę do pięknego, ale jednak zamkniętego świata. Czuję respekt przed mieszkańcami, którzy z wielką gościnnością pozwalają mi do tego świata wejść i się nim delektować. Istnieje bardzo wyraźna granica pomiędzy lokalnymi społecznościami a przybyszami z łódek, promów i samolotów. Myślę, że to dobrze. Pomimo tego, że mieszkańcy wysp są niezmiernie życzliwi i mili, zawsze zachowują jakąś niewidzialną barierę, która powoduje, że zawsze czuję dla nich wielki szacunek. I również zawsze wiem, że jestem tylko gościem.
Grecję kontynentalną widziałem wielokrotnie i pewnie jeszcze tam pojadę, ale greckie wyspy przyciągają mnie jak magnes. Podobno ktoś obiecał sobie, że zobaczy wszystkie. Fajny cel, choć chyba niemożliwy do zrealizowania. Ale przecież ideały to rzeczy nieosiągalne, choć się do nich dąży.
Już niebawem będę wspominał wyspy - odwiedziłem 21 z nich. Nowe posty niebawem!

wtorek, 19 listopada 2013

PLANOWANIE PODRÓZY

    Planowanie każdej podróży do Grecji jest dla mnie niezwykłą frajdą. Zdawałoby się, że to bardzo proste, ale nie dajcie się zmylić pozorom!
Jeśli się chce podróżować samemu i załatwiać wszystko na własną rękę, każdy szczegół wyprawy musi być dokładnie opracowany: skąd - dokąd, o której godzinie – za ile, jakim środkiem transportu – dlaczego właśnie tym…
Gdy choć jeden z tych elementów się przeoczy, zignoruje albo źle zaplanuje – skutki mogą być opłakane. Albo się przepłaci, albo się spóźni i straci czas (dobrze, jeśli kilka godzin, a nie kilka dni)… Błąkanie się z ciężką walizą w środku nocy po pustej przystani to – uwierzcie mi – nic przyjemnego.
Przed każdym wyjazdem do Grecji pilnie studiuję rozkłady lotów, promów i autobusów. Od tego bowiem zależy, gdzie i kiedy pojadę, co zobaczę… Co prawda, budowanie zamku na piasku, bo greckie rozkłady jazdy są publikowane w ostatniej chwili i nie są zbyt wiarygodne, ale jednak – planować trzeba! Grecja jest sezonowa. W zasadzie całe życie w atrakcyjnych greckich miejscach, nawet tych mało znanych, zależy od tego, kiedy się je odwiedza. Rok jest podzielony na sezony (w domyśle - turystyczne, czyli zależne od tego, kiedy w danym miejscu zjawi się choć jeden turysta):
    1. „Low season”, czyli „sezon niski”, który trwa od początku kwietnia do ostatniej dekady maja, a potem od pierwszych dni października do połowy listopada. Otwarte są tylko lokalne knajpy, funkcjonuje bardzo mała ilość hoteli i pensjonatów, Grecy dopiero budzą się do życia po zimowym śnie lub się do niego szykują. Większość sklepów z pamiątkami jest zamknięta na głucho, nadmorskie tawerny wyglądają jak po przejściu tajfunu, leżaki i parasole na plażach leżą w stertach. To świetny czas na odwiedziny Hellady – nie ma turystów, wiosną wszystko kwitnie dookoła i wręcz wybucha kolorami, ceny są niskie, a temperatury bardzo przyjazne gościom z Północy. Woda w morzu doskonale orzeźwia – Grecy patrzą na kąpiących się przyjezdnych ze zdziwieniem, ale też im kibicują, nie wiedząc, że woda w Bałtyku o tej porze roku nie przekracza 13 stopni . Deszcze wycofują się znad rejonu Morza Egejskiego, słońce przyjemnie praży i można naprawdę odpocząć i zobaczyć piękne miejsca bez tłumów z Neckermanna i innych biur podróży. Jeszcze nie czas... Promy kursują według rozkładu zimowego, nie wszystkie lokalne łódki już pływają, nie ma zbyt szerokiej oferty dla turystów. Wszystkim żądnych ciepła, wspaniałego morza i ciszy polecam ten okres na odwiedziny Grecji pomimo wielu „braków”. Grecja bez turystów jest obłędna!
    2. „Middle season” trwa w Grecji od czerwca do lipca i od końca sierpnia do końca września. Jest to wspaniały okres na odwiedzenie tego kraju – promy, samoloty, autobusy, lokalne kaiki kursują częściej, statki wycieczkowe proponują świetne oferty rejsów za dobrą cenę. Pogoda gwarantowana – oślepiające słońce, coraz więcej wiatru (meltemi wieje w lecie), coraz cieplejsze morze. Zaczynają się przyloty czarterami, niestety… Setki Rosjan, Niemców, Włochów i innych powolutku zaczynają opanowywać Grecję. Ich liczba jeszcze nie przeraża, ale już są widoczni.
    3. „High season”, czyli… masakra. Od ostatniej dekady lipca do końca sierpnia należy unikać wyjazdów do Grecji. Hotele windują ceny, restauracje też, jakość wszystkich usług wyraźnie spada, choć turyści myślą, że są w raju. Ja się nie dziwię, ale stanowczo odradzam. Chyba, że ktoś lubi tłumy, leżaki i parasole „pod sznurek” i zdjęcia na tle morza z przypadkowo spotkaną parą z Litwy.
    4. „No season” trwa od listopada do marca. W tym okresie Grecy jadą na wakacje i może dlatego życie tu zamiera. A szkoda, bo podobno w zimie Grecja też ma się czym pochwalić...

Genialnym rozwiązaniem jest wypożyczenie samochodu, choćby na 1 dzień. Wypożyczalnie są dosłownie wszędzie, a ceny są rozsądne. Greckie drogi, nawet na wyspach, są świetne, można dojechać prawie wszędzie, nawet tam, gdzie nie dojeżdżają autobusy. Benzyna jest makabrycznie droga, ale oszczędna jazda pozwala sporo zaoszczędzić. Opcja „rent a car” jest jednak przeznaczona tylko dla zaawansowanych kierowców – greckie drogi potrafią dać w kość, zakrętasy pod kątem 360 stopni to chleb powszedni, a podjazdy i zjazdy prawie pionowo też.
Są w Grecji miejsca, w których nie ma wypożyczalni samochodów ani skuterów, gdzie nie kursują autobusy i nie ma taksówek, a poza sezonem łódki zimują w portach. Jedynym rozwiązaniem na zwiedzenie okolic jest... piesza wycieczka. Czasem trzeba iść kilka, a nawet kilkanaście kilometrów, ale cel zawsze wynagrodzi nasze trudy i zmęczenie – zwykle po uciążliwym marszu czeka nas niespodziewany finał (jeśli wiemy, dokąd idziemy).
Pobyt w Grecji trzeba sobie zawsze zaplanować i to dokładnie. Nie można zdać się na przypadek, bo może nas to drogo kosztować. Warto przestudiować dostępne rozkłady, nawet podzwonić i popytać. Warto się zastanowić, czy lepiej lecieć samolotem i płacić za taksówkę z lotniska do hotelu, czy też płynąć promem w nocy, ale za to do portu, w którym mamy zarezerwowany nocleg.
Czy lepiej spać w Pireusie oczekując na poranny prom, czy może wybrać troszkę droższy lot, ale zdążyć na prom na Cyklady? Czy przylecieć i jechać autobusem do portu? A może nie, bo można nie zdążyć? A może lepiej nie spać tylko lecieć? A może nie płynąć katamaranem, który jest drogi, tylko rozłożyć podróż na 2 dni i skorzystać z normalnego promu, co – ze względu na widoki – gorąco polecam?
Planowanie podróży jest bardzo skomplikowane. Trzeba rozważyć wszystkie „za” i „przeciw”, trzeba bardzo dokładnie wiedzieć, jakie opcje są dostępne. Wszystkie potrzebne informacje można znaleźć w Internecie: rozkłady jazdy, oferty wycieczek, rejsy po lokalnych wyspach i niedostępnych plażach.
Ja zawsze tak robię, poświęcam masę czasu na te „drobiazgi”, ślęczę dniami w necie, obserwuję strony przewoźników, porównuję daty i czasy, żeby opracować dla siebie optymalny pobyt. Co ważne – jeszcze nigdy nie dałem plamy i nigdy się nie zawiodłem na swoich przewidywaniach, czego wszystkim życzę!

sobota, 16 listopada 2013

GRECKIE MORZE






Greckie morze jest jak narkotyk… Czasem spienione, czasem płaskie jak stół, czasem groźne, a czasem ciche i spokojne…
Greckie morze, plaże, słońce… Mój nałóg…
KALYMNOS ISLAND

piątek, 15 listopada 2013

WITAM NA MOIM BLOGU

Grecji można pozazdrościć przede wszystkim położenia - wyrasta trójkątem z Europy prosto w kilka mórz, na których leży ponad 1400 wysp.
Nie ma zbyt wielu sąsiadów, jedynie kilka państw od północy.
Grecki klimat w zasadzie wcale nie jest europejski - kiedy w sercu Europy pada pierwszy śnieg, w Grecji lato dopiero się kończy, a kiedy w Polsce krokusy przebijają się przez zmarzniętą ziemię, w Grecji już dojrzewają pomidory. Gdy w lecie woda w Bałtyku nagrzewa się ledwo do 19 stopni, w Grecji można się kąpać w krystalicznych wodach gorącego Morza Egejskiego.
Jednak przede wszystkim Grecja zupełnie nie pasuje do Europy ze względu na ludzi, swoich mieszkańców. Nigdzie na Starym Kontynencie nie uświadczy się takiej gościnności jak tu i takiego szacunku do drugiego człowieka. Byłem w Grecji 12 razy i nigdy mi się nie zdarzyło, żeby ktokolwiek powiedział coś nietaktownego czy zachował się niemiło w stosunku do mnie. Zawsze spotykałem się z wielką życzliwością i niesamowitą… wdzięcznością Greków pamiętających o tym, że 35 lat temu Polska pozwoliła na przyjęcie emigrantów z czasów dyktatury Czarnych Pułkowników. Oni cały czas nas – Polaków – za to kochają!
Grecja to kraj niesamowicie piękny. O historii nie wspominam, bo mitologię zna przecież każde dziecko.
Ja jednak odkryłem (już dawno temu), że Grecja ma swoje drugie oblicze - o ileż piękniejsze niż to, które znamy z kolorowych folderów i wyjazdów organizowanych przez biura podróży.
Taką właśnie Grecję – MOJĄ GRECJĘ - chcę wszystkim pokazać na tym blogu.
Byłem w tym kraju wiele razy, widziałem Grecję kontynentalną, Peloponez i - jak do tej pory - 21 wysp.
Chciałbym, żeby moje zapiski i zdjęcia pokazały, że Grecja z wyobrażeń większości ludzi to nie jest prawdziwa Grecja… Że jest to kraj magiczny, nieprawdopodobnie piękny i każdy może tu znaleźć swój prywatny ziemski raj. A gdy znajdzie, pokocha ten kraj na zawsze, tak jak ja.
Zapraszam. Kolejne posty już niebawem :-)