czwartek, 19 grudnia 2013

AMORGOS - KATAPOLA

   Po wyjściu z pięknego pensjonatu "Rooms Eleni" zorientowałem się, że leży on na skraju miasta. Asfalt kończy się kilkadziesiąt metrów dalej, potem zaczyna się droga szrutowa, która prowadzi na północ w stronę przylądka, którego nazwy jeszcze wtedy nie znałem. Poniżej drogi, zaraz koło wejścia do pensjonatu dostrzegłem małą plażę z parasolami z trzciny, w morzu kąpali się jacyś ludzie.

Później okazało się, że pomimo tego, że Amorgos jest pozornie niedostępną wyspą, ładnych plaż tu nie brakuje. Wystarczy krótki spacer i można rozkoszować się ciepłym morzem na pięknych plażach.



   Katapola jest jednym z dwóch portowych miasteczek na wyspie, drugim jest Aegiali na północy. Na stałe mieszka tu nieco ponad 350 osób. Leży nad dużą zatoką, która wcina się głęboko w ląd od wschodu i osłania go przed wiatrem. Wzdłuż brzegu ciągnie się droga, przy której leżą rozmaite knajpki i kawiarnie, malutkie hoteliki, sklepy (a w zasadzie sklepiczki), kioski z pamiątkami. Budynki są co najwyżej 1-piętrowe, pomalowane głównie na biało i niebiesko. W środkowej części zatoki jest nadbrzeże portowe, kapitanat i biura turystyczne, w których można kupić bilety na promy. Nie brakuje łodzi i łódek lokalnych rybaków, którzy zaopatrują wyspę w ryby i owoce morza. W sezonie turystycznym w zasadzie nie ma tu miejsca na cumowanie, jachty i motorówki turystów szczelnie zapełniają małe nadbrzeże. Na Amorgos wbrew pozorom wcale nie jest tak łatwo się dostać. Bezpośrednich promów z Pireusu jest niewiele, kursują kilka razy w tygodniu i w dodatku docierają na miejsce w nocy. Łatwiej płynąć z przesiadką na którejś z większych wysp.


   W centrum miasteczka jest park, publiczna plaża, szkoła, posterunek policji, ratusz, bank i oczywiście główny kościół. Nie jest to oczywiście jedyny kościół. Na Amorgos, podobnie jak na wszystkich greckich wyspach, kościołów, kościółków, kapliczek, klasztorów i monastyrów jest bardzo dużo. Grecy, zwłaszcza ci starsi, są bardzo religijni i ze szczególną troską dbają o miejsca kultu. Nawet jeśli kościółek lub kapliczka jest położony na zupełnym odludziu, wysoko w górach albo nad urwiskiem, zawsze jest odmalowany i wysprzątany, a w środku palą się świece. O kapliczkach napiszę kiedyś oddzielny post, bo są to naprawdę niesamowite miejsca, a tymczasem wracam do Katapoli.


   Słońce już zachodziło, choć nadal świeciło ostro, niebo nad wyraźnymi krawędziami pobliskich gór zaczęło robić się ciemnopomarańczowe i zaczęły się pojawiać gwiazdy. Morze w zatoce było płaskie jak stół, wiatr prawie zupełnie ucichł. Zaczęły się zapalać latarnie i kolorowe światła w tawernach.
   Nie chciało mi się wierzyć, że to już wrzesień – było gorąco jak w środku lata. Jedyną oznaką kończącego się sezonu była mniejsza niż się spodziewałem liczba turystów, choć ludzi na uliczkach i w knajpach było całkiem sporo. 
    Zaczynała się pora jedzenia. Z knajpek dochodziły takie zapachy, że nie zdążyłem zobaczyć całego nadbrzeża, bo musiałem coś zjeść po męczącym dniu, no i napić się wina. Wybór tawerny nie był wcale łatwy, jak zwykle zresztą. Każde moje spojrzenie w kierunku stolików wyłapywali bezlitośnie kelnerzy i namawiali do wejścia. Tym razem posłuchałem rady, według której należy jeść tam, gdzie jedzą Grecy i wszedłem do restauracji, w której biesiadowali tubylcy (przynajmniej na takich wyglądali). Nie zawiodłem się! Pamiętam, że tego wieczora pierwszy raz jadłem favę – coś jakby puree z fasoli z cebulą i oliwą. Teraz to jedna z moich ulubionych greckich potraw, prosta do bólu ale jaka pychota! Potem była jeszcze chyba jagnięcina. Dowiedziałem się, że wszystkie składniki dań pochodziły z Amorgos, z lokalnych upraw i hodowli. Dlatego właśnie na każdej greckiej wyspie ta sama potrawa smakuje inaczej.


    Po kolacji jeszcze trochę pospacerowałem po Katapoli, sprawdziłem, o której otwierają piekarnię i biuro, w którym miałem zaklepany samochód. Zaglądałem do otwartych do późna sklepów i na podwórka domów, schowanych sprytnie w wąskich uliczkach. Pomimo zbliżającej się jesieni wszędzie kwitły kwiaty i kolorowe krzewy. Zapach morza mieszał się z intensywnym aromatem rozmaitych ziół, które spięte w bukiety suszyły się na płotach. Ludzie siedzieli przy stolikach i na ławkach, niektórzy włóczyli się bez celu. Z knajp dobiegała leniwie cicha muzyka. To było dość niezwykłe – rzadko się zdarza, żeby w greckiem portowym miasteczku o tej porze dnia i roku był taki spokój. Miałem wrażenie, że czas zwolnił swój bieg. Już pierwszego dnia wyspa mnie zaczarowała.



Doczołgałem się do hotelu przed północą i padłem jak zabity.

3 komentarze:

  1. piękne wspomnienia, pięknej podróży - naszej podróży! Też uwielbiam favę, ale w podobny sposób można przygotować ciecierzycę (ρεβίθια) - przysmaki naszej kuchni.
    Piotr, czekam na następną podróż. Teksty są świetne a zdjęcia bajkowe.

    OdpowiedzUsuń
  2. Efcharisto Ania! Staram się, wkrótce nowe posty!

    OdpowiedzUsuń
  3. Powiem szczerze że myślałam że pisze tego bloga jakiś max 35 latek... A to dlatego, że z Twoich opisów wylewa się świeżość, wręcz dziecięcy zachwyt tym co dookoła. Wow świetnie się czytafaceta, który ma taką wrażliwość na piękno :) zazdroszczę też tak wielu odkrytych wysp, ja na razie planuję swoją 4 podróż do Grecji - karpathos.
    Pozdrawiam serdecznie i życzę jeszcze wielu greckich chwil :)

    OdpowiedzUsuń